Pierwszego bloga założyłem w roku 1999 – okazuje się, że w tym samym, w którym słowo to w ogóle powstało. Oczywiście nie nazywałem tego wtedy żadnym blogiem. Była to po prostu malutka strona w Internecie, który był wtedy miejscem bardzo dziwnym, kreatywnym i fascynującym, nie zaś poukładaną przez korporacje nudną galerią handlową.
Wszystko wyglądało jak wbijanie pierwszej łopaty na Dzikim Zachodzie. I była w tym szaleństwie metoda: Po prostu zaczynało się i już. Człowiek nie bał się, że to może być brzydkie, skomplikowane, nie odraczał decyzji w nieskończoność, nie szukał wymówek. Była to czysta frajda, eksperyment, a nie skomplikowane przedsięwzięcie wymagające stworzenia biznesplanu i paraliżujące jeszcze przed startem.
Gdy parę lat temu zacząłem myśleć o Antykarierze, czułem się niegotowy i zresztą nadal się czuję. Łudziłem się, prawdę mówiąc, że ktoś mnie wyręczy. Że pewnego dnia wstanę z łóżka i odkryję stronę, na której będą sprzeczać się z kulturą opartą o zajętość, produktywność, konsumowanie i mentalność Cortesa, miłując za to spokój, prostotę i kreatywność. Będę mógł wtedy odetchnąć z ulgą i mieć całe to zamieszanie z głowy!
Czas jednak mijał, a ja nie widziałem niczego podobnego. Sam również nie potrafiłem zacząć. W pewnym momencie stwierdziłem, że brakuje mi maszyny do pisania. Na poziomie emocjonalnym poczułem ducha Hemingwaya, magicznie unoszącego się w miejscu, gdzie korzysta się z takiej maszyny. Jest niezaprzeczalne piękno w tworzeniu czegoś fizycznie, namacalnie, naprawdę, bez użycia prądu. Oddaliliśmy się od tworzenia, oddaliliśmy się też od tworzenia w jakikolwiek inny sposób niż za pomocą klawiatury i ekranu.
Na maszynie do pisania można bowiem robić tylko jedno. Pisać. Nie można robić tych wszystkich cholernych rzeczy, w które nas wmanewrowano – chodzić po stronach internetowych, sprawdzać poczty, odbierać powiadomień, odtwarzać muzyki, przeglądać zdjęć ani nawet zmieniać rodzaju czcionki. Są tylko klawisze z literami, kartka papieru i człowiek. Trudno jest nawet być perfekcjonistą i utknąć na poprawianiu w kółko tego samego zdania. Klawisz backspace nie istnieje. Można iść tylko w jednym kierunku – do przodu.
Przejrzałem ogłoszenia i w odpowiedzi na jedno z nich znalazłem się w słabo oświetlonej piwnicy jakiegoś bloku. Zacząłem się zastanawiać, gdzie właściwie prowadzi mnie ta przygoda i ile jeszcze podejrzanych miejsc odwiedzę, niczym oprych dobijający szemranych interesów. Nieznajomy mężczyzna wyciągnął z ciasnej komórki zakurzoną skórzaną walizę. „Jest po świętej pamięci wujku. Niech pan nawet weźmie za darmo i sprawdzi, czy działa. Będę zadowolony, jeśli komuś się jeszcze przyda” – powiedział.
Czyściłem i oliwiłem poczciwego Łucznika rocznik 1978 przez kilka godzin. Starannie przecierałem szmatką mechanizm. Gdy byliśmy najbardziej umorusani, czułem że wszystko idzie w najlepszym kierunku. Nie mogłem doczekać się, kiedy stanie na moim biurku. Wreszcie zacznę pisać lepiej. Zacznę pisać więcej. Będę autorem z prawdziwego zdarzenia.
A jednak nic z tego.
Przez chwilę myślałem, że problemem może być model maszyny. Ludzie używający na filmach tych amerykańskich ślicznotek, Smith Corony czy Remingtona, wyglądają jak pianiści w sali koncertowej. Melodyjnie dotykają palcami klawiszy i znaki pojawiają się na papierze. U mnie przypominało to raczej pracę w hucie lub w radomskiej fabryce broni – gdzie zresztą produkowano Łuczniki. Trzeba walić w klawisze, tłuc w nie z całej siły, irytując domowników, sąsiadów i siebie. Nie da rady skupić się na pisaniu.
Ostatecznie maszyna do pisania stanęła w pokoju obok biurka. Czasem coś na niej wystukam. Głównie jednak zaciekawia odwiedzających. Fascynuje dzieci. Można wcisnąć klawisz i patrzeć, jak błyszcząca dźwignia unosi się w stronę papieru, uderza z charakterystycznym stukiem, a na kartce pojawia się litera. Mechanizm jest piękny: złożony i jednocześnie prosty. Zamknięte w zwartych puszkach komputery nie budzą już podobnego entuzjazmu.
Gdy zerkam czasem na nią i myślę o nadziejach, które z nią wiązałem, przypomina mi się John Steinbeck. Noblista często zmagał się z problemami z motywacją, wiarą w siebie, w sens tworzenia. Miał też pewne dziwactwo. Mimo że był środek dwudziestego wieku, kochał ołówki i miał zwyczaj pisania nimi swoich wspaniałych powieści. Ciągle szukał lepszego modelu.
Pewnego dnia napisał w liście do przyjaciela:
„Wiesz, jestem naprawdę głupi. Od lat szukałem idealnego ołówka. Znajdywałem bardzo dobre, ale nigdy doskonałe. A przez cały ten czas nie chodziło o ołówki, tylko o mnie”.
Komentarze