Powiedzieli, żebym poświęcił rodzinę, żebym był jak Cortés

Czy w dzisiejszym świecie opłaca się idealizm? Czy buntowanie się nie jest dla naiwnych?

„To twoja życiowa szansa. Musisz być gotowy poświęcić wszystko. Nawet rodzinę” – powiedział.

„Jak to poświęcić rodzinę?” – zdziwiłem się.

„Chcemy mieć co do ciebie pewność. To musi być ważniejsze niż rodzina. Wierzymy w taki model. Prowadzi do prawdziwej skuteczności”.

Próbowałem zachować niewzruszony wyraz twarzy, ale musiało to wypaść żałośnie. Mężczyzna w różowej koszuli zareagował.

„Posłuchaj” – powiedział. „Wieczorem oczywiście jest czas dla rodziny. Może nawet na małe hobby. Ale poza tym musisz być jak Cortés. Rozumiesz, ten który spalił statki, żeby uniemożliwić swoim ludziom odwrót”.

Przez moment wyobraziłem sobie siebie jako sławnego Hiszpana, który naciera na skarby Azteków z mieczem i bandą obłąkanych żołnierzy.

Mój Boże. Gdzie ja jestem? W jaki sposób znalazłem się wśród tych ludzi?

**

Trzy lata wcześniej, po latach intensywnej kariery, postanowiłem pchnąć ją na nowe tory. Postanowiłem założyć własną firmę. Mniejsza o szczegóły, ale porównałbym to do marzenia o własnej łodzi. Łajba miała oczywiście zarobić na siebie i na mnie. Jednocześnie miała być jednak nieduża, bez wielkiej załogi, na miarę moich potrzeb i możliwości.

Czego chciałem? Żyć i pracować ciekawie, mieć swobodę twórczą oraz więcej niezależności niż w poprzednich latach. Wyobrażałem sobie, że czasem będę zwijać żagle i cieszyć się słońcem, naturą, spokojem. Albo że samodzielnie zmienię kurs, jeśli okaże się to rozsądne. Albo że zostawię czasem łódź przy brzegu i zajmę się innymi pożytecznymi zajęciami. Ot, takie zwykłe-niezwykłe ludzkie potrzeby, których typowa kariera nie toleruje.

Zanim jednak wszystko na dobre się rozpoczęło, zakradła się większa skala. Czemu tak skromnie? Znajdźmy inwestora i zróbmy spółkę! Dlaczego tylko łódź? Zbudujmy szybki, nowoczesny statek! Przewoźmy dużo i bardziej spektakularnie. Kolejny raz w życiu zostałem kapitanem. Bycie kapitanem dopieszcza ego, ale nie ma już mowy o spokoju. Nie ma mowy o słońcu ani o łatwej zmianie kursu. Trzeba pytać o pozwolenia i relacjonować wyniki. Ma być jak najszybciej i jak najwięcej.

A potem niezbędni okazali się kolejni wspólnicy i kolejne pieniądze, bo nasz nowoczesny statek nadal jeszcze na siebie nie zarabiał. Oto siedzimy więc przy stole i rozmawiamy o przyszłości. Mam być Cortésem. Uczynić moich mocodawców i siebie bogatymi. Odciąć odwrót innym, ale i sobie. Poświęcić swoją wolność i na dodatek najbliższych. Nie krępują się, mówiąc o tym. Właściwie to ja wyglądam jak naiwny dureń, że się dziwię.

„Posłuchaj, tak to działa. Powtórzę, chcemy mieć co do ciebie pewność”.

**

Rozmyślam czasem o naszej kulturze.

Kultura, w której żyjemy, postrzega sukces jednowymiarowo. To kultura oceniająca ludzi według stanowiska, zarobków, wartości domu i samochodu. Kultura kariery, zapracowania, zarabiania, konsumpcji, ambicji, pośpiechu, mozolnej pracy bez większej radości. Trzeba zaciskać zęby, nie odpoczywać, ciągle chcieć więcej, poświęcić kreatywność i rodzinę, skupić się na zarabianiu i wydawaniu. W innym razie – pewna klęska, żałosny upadek.

Wbito nam do głowy: Daj sobie spokój z jakąś radością życia. Czas wolny to zbrodnia. Czas to pieniądz i tylko pieniądz. Najważniejsza jest opłacalność. Proste, oszczędne, uczciwe życie to głupota. Myślenie i tworzenie jest dla biednych artystów, a nie dla ludzi, którzy chcą żyć na poziomie. Przestań bujać w obłokach. Żyj jak wszyscy.

Wystarczy się rozejrzeć, żeby zauważyć, że chroniczna zajętość i zapracowanie są już traktowane nie tylko jako normalność, ale wręcz powód do dumy. Atrybutem liderów jest wypchany po brzegi kalendarz. Kto ma wolny czas – ma problem, coś z nim nie tak. W najlepszym razie nie wykorzystuje swojego potencjału. W najgorszym – jest żałosnym leniem, którego dla dobra gospodarki i społeczeństwa powinno się strącić w przepaść. Nawet ci, którzy mają rodzinę i deklarują, że jest dla nich ważna, zwykle poświęcają jej marne resztki czasu, po pracy i nadgodzinach, z telefonem pod ręką.

W naszej kulturze, wszystko co małe, choćby nawet samowystarczalne, wolne i szczęśliwe, jest traktowane jak ułomne i niewarte uwagi. Brzmi jak zmarnowana szansa, bo przecież każdy powinien być olbrzymi. Każdy przedsiębiorca powinien mieć globalne aspiracje, a każdy sklepik i kawiarnia stać się korporacją. Każdy z nas powinien zarabiać więcej i więcej, dążąc do życia wartego pokazania w telewizji śniadaniowej.

Istnieje oczywiście możliwość, że setki filozofów, myślicieli, pisarzy czy artystów na przestrzeni tysięcy lat kompletnie się myliło, zachwalając ideały zupełnie inne niż te, którymi żyjemy. Istnieje możliwość, że to my – zapracowani karierowicze, z twarzami wiecznie rozświetlonymi blaskiem telefonów, zestresowani i niedosypiający, coraz mniej zdolni do myślenia i kreatywności, odkryliśmy wreszcie najprawdziwszy i najgłębszy sens istnienia.

Tak, istnieje taka możliwość.

**

Nie wiem, kiedy zaczęło mnie to uwierać. Może gdy zachorowałem na nowotwór? Gdy dowiedziałem się, że będę miał dziecko? Gdy zacząłem przypominać sobie, że jako młody chłopak nie chciałem zostać jednym z tych smutnych, marnujących życie urzędników, jakim już niemal się stałem? A może właśnie teraz, kiedy powiedziano mi tak dosadnie, że mam porzucić niezależność i zostać konkwistadorem?

Nie wiem. W każdym razie było to niczym reflektor w „Truman Show”, który spadł znikąd i roztrzaskał się na ulicy obok zdumionego głównego bohatera, zasiewając jakąś niewinną, nieokreśloną jeszcze dokładnie wątpliwość wobec otaczającej go rzeczywistości.

Czy nie za rzadko podejmujemy się czegoś tak ważnego, jak myślenie o tym, co jest naprawdę ważne? Prawdopodobnie dlatego, że wymaga to nie tylko zatrzymania się i wyjścia z kołowrotka, w którym ciągle biegniemy, ale również zmierzenia się z myślami, które budzą strach. Co jeśli wszystko okaże się inne niż powinno? Co jeśli trzeba będzie zanegować swoją dotychczasową tożsamość? Co jeśli obniży się nasza rozdmuchana stopa życiowa? Nie, nie – lepiej nie zatrzymywać kołowrotka. Lepiej biec jeszcze szybciej i przegnać wszystkie głupie myśli.

Najłatwiej jest płynąć z nurtem kariery, nawet jeśli szuka się czegoś zupełnie innego. Pieniądze zawsze można sobie rozsądnie wytłumaczyć: to dla rodziny, dla ciekawego życia, dla podróży, dla przyszłości, dla bezpieczeństwa, dla uniknięcia biedy, dla bycia kimś, i tak dalej. Świat pełen jest ludzi, którzy nienawidzili swojej pracy, ale dostali podwyżkę i zdecydowali się spędzać w niej nawet więcej czasu. Zdecydowali się zostać Cortésem.

Dla mnie również nie było nic łatwiejszego, niż przystać na propozycję. Nie trzeba będzie zamykać rozdziału, na który poświęciłem ostatnie lata życia. Nie trzeba będzie zwalniać jednych ludzi i rozczarowywać drugich. Będzie można zapewnić sobie stabilność, zamiast rozpoczynania po raz kolejny od nowa. Będzie można łatwo pozbyć się wyrzutów sumienia, nie myśleć o zmarnowanej szansie. Będzie można nadal płacić rachunki.

Mnóstwo korzyści, których nie sposób zignorować.

**

Cóż więc, do diabła. Zostałem Cortésem.

Bo i kto by nie został? Komu w dzisiejszym świecie opłaca się idealizm? Czy buntowanie się nie jest dla naiwnych? Wybrałem swoje koleiny, bezpieczną finansowo kontynuację dotychczasowej podróży. Wszyscy wydawali się być zadowoleni i ja także postanowiłem traktować to jako najlepszy wybór. Wróciłem do normalnego życia oraz właściwych obowiązków.

Harowałem jak wół, biegając od jednego spotkania do drugiego, od jednej podróży służbowej do kolejnej. Zatrudniałem, zwalniałem, organizowałem i nadzorowałem, udając jako taką satysfakcję z tej kupieckiej roboty. Zadowoleni inwestorzy klepali mnie po ramieniu. Może i stałem się podobnym do nich nudziarzem. Może i czasem wyobrażałem sobie, że chcę czegoś innego. Ale przynajmniej jeździłem dobrym samochodem, spłacałem kredyt, a gdy chciałem się odprężyć, piłem ze znajomymi z pracy.

Pory roku pędziły jak szalone. W zasadzie trudno było je zauważyć. W szklanych, klimatyzowanych biurowcach jest zawsze tylko jedna pora roku.

Jakiś czas później leżałem ciężko chory w szpitalnym łóżku. Prognozy nie były pomyślne. Rozmyślałem. Marzyłem o jeszcze odrobinie zdrowia. Gdy bieganina zniknęła, pojawiła się pustka. Ludzie, z którymi spędzałem mnóstwo czasu, rozpłynęli się. Kariera nie miała znaczenia. U mojego boku mama, poczciwa staruszka zmagająca się z astmą. Nadal rozmyślałem. Dlaczego miałem tak mało czasu? Dlaczego jestem taki samotny? Moje relacje – w rozsypce. Córka przychodzi tylko na chwilę, pogapić się w telefon. Nie wiemy, o czym ze sobą rozmawiać. Gorzej niż obcy.

„Co u ciebie?” – pytam.

„Dobrze” – odpowiada.

Jak mogłem to wszystko tak spieprzyć?

Przecież chciałem żyć. Żyć! Chciałem być wolny, doskonalić ducha, spędzać czas z rodziną, czytać książki, słuchać muzyki, delektować się naturą, poszerzać horyzonty, uczyć się, poznawać siebie, odkrywać, tworzyć, myśleć, kochać, płakać, śmiać się, tańczyć, dyskutować, filozofować, korzystać z wyobraźni, zmysłów, różnorodności! Chciałem być człowiekiem, a nie tylko zakontraktowaną maszyną, wartościową dopóki użyteczną. Jak mogłem poświęcić swoją wolność i najbliższych? Dlaczego nie zaufałem wątpliwościom, gdy jeszcze był czas? Przecież było to moje jedyne, niepowtarzalne życie, które zmarnowałem jak ostatni kretyn!

W głębi serca poczułem to, co z pewnością wielu przede mną – miałem szansę i straciłem szansę. Wykorzystałem swój czas i nie mogę mieć do nikogo pretensji. A jednak tak bardzo bolą błędy popełnione z braku odwagi, z wygody, z lęku przed nieznanym. Co za nieznośna, okrutna ironia, że najważniejsze odpowiedzi przychodzą, gdy nie można już nic z nimi zrobić. Gdy jest za późno.

Wtem, jakby gdzieś daleko w tle, usłyszałem mało wyraźny głos. Jakby swoje imię.

Wyrwało mnie to z rozmyślań. Nie wiem, ile minęło czasu.

Siedziałem przy stole. Przede mną do połowy wypita filiżanka kawy. Wszyscy się we mnie wpatrywali, jakby oczekiwali jakiejś odpowiedzi.

Facet w różowej koszuli zapytał:

„To jak? Chcemy tylko mieć co do ciebie pewność”.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.